Do Huebri adepci zawitali popołudniową porą 1 dnia miesiąca Sollus. Wieczorna wieczerza zamieniła się w prawdziwe święto, opowieści Dwirnacha, Sivariusa, a zwłaszcza Pirk (te ostatnie mocno przesadzone) skupiły wszystkich mieszkańców wokół naszych adeptów… Prawie wszystkich. Jedna Kerilla przysłuchiwała się z okna swej komnaty, ukryta w cieniu przed spojrzeniem białowłosego czarodzieja.
Musimy powiedzieć, że z chwilą powrotu Forgilda ze Smoczej Puszczy, Kerilla przeżyła bardzo ciężko wieść o śmierci swoich najbliższych. Jakże wtedy potrzebowała Sivariusa, by rzucić się w jego ramiona i wypłakać cały żal zalewający jej serce… Jednak Forgild, mimo całej swej miłości do bratanicy, żywił głęboką niechęć do człowieka. Elfowi obca była zupełni idea podążania ścieżką. Nikt z jego przodków nie żył w tej tradycji, a on z pogardą spoglądał na głupców głoszących teorię wędrówki elfa po ścieżkach życia. Jego tradycja mówiła o wierności samemu sobie, życiu w harmonii z sobą i najbliższymi, trwaniu i rozwijaniu, a nie zmianach twarzy jak głosili Dae'mistishsa, czy przemianach głębszych, sięgających we wzorzec jak głosili spotkani przez Forgilda Sa'mistishsa. Związek elfa z człowiekiem nie mieścił się w głowie Forgilda, wykraczał poza jego świat, poza pojmowanie. Stąd cierpiał widząc ból Kerilli, lecz miał nadzieje, ochronić ją przed większym bólem w przyszłości…
Sivarius nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jakiego przeciwnika ma w osobie Forgilda.
Dwirnach z zadowoleniem przyniósł cały zdobyty ekwipunek wujowi. Sighrud zbrojmistrz z lubością przypatrywał się dwóm mieczom i kunsztownie wykonanej kuszy. Jednak w jego kuźni panował jak nigdy wcześniej, bałagan i chaos. Podczas nieobecności adeptów, Sighrud zamykał się w swej komnacie i skupiał całą wolę nad badaniem siedmiu ostrzy odnalezionych w jeziorku. Warczał wtedy na rodzinę i znajomych, którzy mu przeszkadzali, wyrzucał petentów i klął na dzieciaki plączące się w jego pobliżu.
Dwirnacha nie tylko to zdziwiło. Drogę do komnaty Kerilli chroniły solidne, drewniane drzwi. Stary Corby również przymierzał się do uczynienia takiego głupstwa… A wszystkiemu winien był ojciec Delveny. Kris jak zwykle nie tracił czasu i zawzięcie pracował nad realizacją swoich pomysłów. Przy pomocy mistrzów żywiołów, kowala Mike'a i Sighruda, zamierzał skonstruować mechanizm czerpiący wodę z jeziora i tłoczący ją w kanały, nawadniające potem obsiane kukurydzą, prosem i sezamem pola. Pomysł był wyśmienity, a z realizacją nie chcieli czekać przyszłej wiosny… A Forgild ponoć sam przyszedł do Krisa, by ten zaprojektował mu solidne drzwi, które potem stolarz Jefri wykonał najlepiej jak tylko umiał… Ale to, że Corby chciał naśladować cudacznego elfa nie mieściło się w głowie Dwirnacha.
Delvena zajęta była przez całą powrotną drogę szkoleniem Mariki na drugi krąg swej dyscypliny. Dziewczyna z Hammerstone chłonęła jej nauki, jak sucha ziemia deszczówkę. Rozumiała w lot niuanse nowych talentów, czuła całą sobą magię dyscypliny. Jednak w głębi duszy Delvena cały czas miała świadomość bariery jaka je dzieliła. Gdy więc zakończyła naukę Mariki, a ta z uporem wręczyła jej zapłatę w srebrnych, ośmiokątnych monetach z wizerunkiem krasnoludzkiego władcy, Delvena poczuła lekką ulgę.
List, który Sivarius zostawił Sighrudowi z pewnością dotarł do Kerilli. Jednak na czarodzieja nie czekała żadna odpowiedź. Zdesperowany poszedł więc do komnaty elfki, chcąc wyjaśnić dziwne jej zachowanie. Spotkał się jednak z Forgildem. Jak zapewne się domyślacie nie było to przyjemne dla czarodzieja. Forgild jasno postawił kwestię „lubienia się”, szacunku i swego nastawienia do Sivariusa. Chciał może nie tyle obrazić człowieka, ile skutecznie zrazić do siebie adepta i chyba mu się udało. Zza kotary dzielącej komnatę na pół, całej rozmowie przysłuchiwała się w milczeniu Kerilla.
Sivarius nie chciał dać jednak za wygraną. Zdał sobie sprawę jak głębokie jest jego uczucie do elfiej dziewczyny. Przeszkody stawiane przez Forgilda, rozpaliły je mocniej, przy okazji urażając ambicje czarodzieja. Nie był jednak do końca pewien uczuć Kerilli. Zdecydował się na poważny czyn. Cały dzień w skupieniu przygotowywał nazwane zaklęcie. Lepkie Palce Sivariusa miały nie tyle mu pomóc konkurować z Pirk, ile uczynić go lepszym wspinaczem od trollów z klanu Kamiennych Szczęk. Nocą, kiedy większość osady pogrążona była we śnie, Sivarius wspiął się po pionowej ścianie, wrzucając wiadomość przez okno komnaty elfki. Jednak jasnej odpowiedzi nie otrzymał.
Jalal był gościem u Gerbenów, nie mógł jednak znaleźć sobie miejsca. Kręcił się więc to tu, to tam, budząc zainteresowanie dzieciaków i ostrożną niechęć starszych. Dwirnachowi dość późno przyszło do głowy, by sprawdzić, czy nie jest on skażony przez horrora. Kiedy kolejnego dnia, rankiem udał się do mistrza Kabala, Jalal i Marika byli już daleko od Huebri. Zabrali ze sobą kuszę z kuźni Sighruda, bez niczyjej wiedzy, co zaskoczyło i zaniepokoiło zapalczywego krasnoluda.
Problem Sivariusa troszkę odwiódł Dwirnacha od myślenia o Marice (za którą w głębi serca czuł się odpowiedzialny). Zaprzyjaźnił się z czarodziejem i bardzo chciałby mu ulżyć w sercowych rozterkach, tym bardziej, że jego zdaniem Kerilla dobrze pasowała do białowłosego adepta. Wybrał się z Pirk by zamienić z nią kilka słów, ale wiele nie wskórał. Kerilla albo coś ukrywała, albo robiła wbrew sobie.
Do końca dnia Dwirnach szybko zorganizował wyprawę, mającą na celu odnalezienie Mariki i Jalala. Bardzo chciał, by poza Delveną, Yasunim i Yarlem, towarzyszył im adept czarodziej, lecz wiedział, że jeśli pójdzie Sivarius, to Forgild nie pozwoli pójść Kerilli. Wraz z Delveną chcieli więc wciągnąć elfa w małą intrygę. Koniec końców Forgild postanowił pomóc im wraz z Kerillą, pod warunkiem, że nie wspomną o tym czarodziejowi i opuszczą osadę w tajemnicy, bez jego wiedzy.
Ranek był dla Sivariusa przykrym zaskoczeniem. Bolała go okropnie głowa, a jakiś kiepski dowcipniś przywiązał go do łóżka. W komnacie było gorąco, słońce stało już w zenicie. Z trudem wyswobodził się z więzów. Z wściekłością przywdział na siebie szatę i włożył buty, kiedy uczynił jednak pierwszy krok, ukryte w podeszwie ostrze boleśnie wbiło mu się w stopę, powodując niewysłowiony ból. Dopiero po południu Sivarius dowiedział się co się stało z jego przyjaciółmi. Z zaciętym wyrazem twarzy spakował najpotrzebniejszy ekwipunek, wtarł w obolałą stopę lecznicze balsamy i krótko przed zachodem ruszył biegiem w stronę traktu wiodącego na zachód, do Jerris.
Wyprawie przewodził Yarl. Był najbardziej doświadczony ze wszystkich, przed laty prowadził karawany kupieckie z Jerris do Throalu, znał więc dobrze drogę. Wiedza i talenty Forgilda pozwalały z łatwością odnaleźć ślady uciekającej pary. Kierowali się na zachód w stronę wielkiej sawanny oddzielające zachodnie stoki Tylonów od dżungli Liaj. O tej porze, przy końcu pory suchej, step pokrywała wysoka do kolan, pożółkła trawa. Od dawna nie spadła kropla deszczu, nieliczne więc stada antylop i bawołów ciągnęły na północ, ku ożywczej linii Węża. Za nimi, jak to bywa, podążały feluxy i straszliwe krillre.
Jednak w stepie żyli dawcy imion, którzy od końca Pogromu przywykli żyć w takim otoczeniu - orkowi nomadzi.
Yarl zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, wiedział o bezwzględności dzikich jeźdźców, nie chciał sprowadzić nieszczęścia na głowy przyjaciół. Przed każdym noclegiem w otwartym stepie, dokładnie sprawdzał okolice, zabronił rozpalać ognia, pilnował, by obóz zawsze strzegł przynajmniej jeden adept.
Wkrótce też zrównali się w podróży z zachodnią ścianą Gór Tylońskich. Przed nimi rozciągała się pożółkła równina, daleko na zachodzie ciemniała drżąca w słońcu linia dżungli, na północy srebrem odbijały się promienie na falach Wężowej. Za ich plecami bieliły się szczyty Tylonów. W ciągu dwóch kolejnych dni dotarli do przesmyku, gdzie krzyżowały się szlaki znad rzeki. Ślady wskazywały wóz, mocno obciążony, który podążał w kierunku Jerris… Wkrótce zbliżyli się do podróżującego kupca, jednak poza gronem kilku żołnierzy, nie dostrzegli ani Jalala, ani Mariki.
Nocowali z dala od wozu, ukryci w wyschniętej trawie. Yarl zżymał się widząc wielkie ognisko rozpalone przez podróżnych. Martwił się również tym, że zgubili ślady dwojga łuczników. Przed świtem obudziło ich drżenie ziemi i odgłosy bitwy. Nim zdążyli się dobrze rozbudzić, krzyki i szczęk broni ucichły, a napastnicy oddalili się ku północy, zostawiając na pobojowisku trupy i dymiący wóz.
Pierwsza Pirk dotarła do miejsca walki. Sześciu wojowników eskortujących kupca leżało martwych i pokaleczonych. Spod ciała jednego z nich, ze zlepioną krwią brodą wypełzł przerażony krasnolud, błagając Pirk o ratunek. Wkrótce do wietrzniaczki dołączyli inni.
Krasnolud okazał się kupcem z Jerris. Zwał się Zojal i wiózł właśnie wóz pełen dobra wszelakiego zmierzając ku dżungli Liaj, do osady Rindtal. Przed dwoma dniami marathański parowiec przywiózł kupca do wioski Tirkit. Dalej na zachód marathanie obawiali się płynąć, ze względu na piratów z domu Ishkarat. Niestety wyprawa Zojala nie skończyła się zbyt szczęśliwie, choć Pasje pozwoliły mu zachować życie.
Największy problem mieli nasi bohaterowie z towarami złożonymi na uszkodzonym wozie. Zojal nie chciał ich za żadne skarby zostawić w stepie. Błagał adeptów obiecując im złote góry, by zabrali z sobą choć część dobra, by naprawili wóz, lub uczynili cokolwiek, co pozwoli mu uratować dziesiątki narzędzie, pił, oskardów, trzonków, łopat, młotów, skrzyń i beczek. Chciał uczynić ich wręcz udziałowcami w wielkim interesie, jaki zamierzał ubić w Rindtal…
Rozsądek jednak zwyciężył i krasnolud musiał się zadowolić towarzystwem bohaterów, aż do samej osady. Adepci musieli podjąć decyzję co czynić dalej. Forgild zbadał dobrze ślady wokół obozu Zojala, odnaleziono także brzechwę strzały wykonanej przez Marikę, podejrzewali więc, że dwoje adeptów może być uwięzionych w obozowisku orków.
Kilka dni później dotarli do granic Liaj. Powietrze było ciężkie i wilgotne, przesycone zapachami dżungli. Osada Rindtal wyglądała mizernie. Kilka drewnianych, skleconych na prędce domków, otaczających wzgórze, w którym krył się kaer. Wędrowców powitała stara orczyca Shantala, przywódca wioski. Przed pogromem Rindtal oddalone było półtora dnia drogi od dżungli. Leżało na trakcie łączącym północ Barsawii z Górami Delaryjskimi, ziemiami Landis i Kara Fahd. Przez ponad 400 lat las jednak, mimo Pogromu dotarł aż tutaj. Kiedy przed dwoma laty opuścili kaer, Shantala mocno się zastanawiała, czy opuścić tę ziemię na dobre, czy też pozostać i walczyć z dżunglą. Do tej pory żyją w kaerze bojąc się nocnych bestii polujących na obrzeżach Liaj, boją się też dzikich Poskramiaczy, którzy kilkakrotnie zapuszczali się w te rejony. Jednak pół roku temu Zojal przybył z Jerris i zaproponował Shantali pomoc w budowie osady w zamian za pewne korzyści, wzbudziło to więc nadzieję w mieszkańcach Rindtal…
Dziś miało się wiele wyjaśnić, lecz wypadek w stepie mocno pokrzyżował plany Zojala. Nasi adepci obserwowali dziwną sytuację. Spożywając posiłek we wspólnym gronie, ujrzeli krasnoluda zdążającego do osady z głębi dżungli… Na jego widok Zojal wstał i rzucając przekleństwa pobiegł mu naprzeciw. Nie minęła chwila i zaczęli się okładać pięściami. Dopiero Yarl rozdzielił walczących.
Przybyszem okazał się Gamroch, krasnolud z Jerris, który swego czasu robił interesy z Zojalem. Kupiec czuł się widocznie oszukany lub pokrzywdzony, że zareagował tak gwałtownie. Gamroch okazał się całkiem sympatycznym adeptem, mistrzem żywiołów. Nie zdradził naszym ulubieńcom celu swego pobytu w takiej dziurze jak Rindtal, ale też nasi bohaterowie nie nalegali zbytnio na wysłuchiwanie jego opowieści. Zastanawiali się nad kolejnymi posunięciami, nad tym co dalej uczynić szukając Mariki.